Michał Mroczek

wtorek, 26 stycznia 2016

Grossglockner - górski projekt życia



Zastanawiałem się od czego zacząć i postanowiłem, że najlepiej będzie jak rozpocznę od początku, czyli od genezy cyklu wypraw pod pierwotną nazwą Grossglockner – Mont Blank – Elbrus. 

Był grudzień 2011 r. kiedy wspólnie z Radkiem Zadykowiczem zrezygnowaliśmy z planowanego kilka miesięcy wcześniej wyjazdu na Mont Blanc. Główny powód zmiany naszych planów sprowadzał się przede wszystkim do braku odpowiedniego sprzętu alpinistycznego, który jest niezbędny do próby zdobycia najwyższego szczytu Europy.
Aby myśleć o w miarę bezpiecznej próbie wejścia na górę trzeba mieć w swoim ekwipunku takie rzeczy jak namiot, sondę lawinową, łopatę lawinową, linę, śruby lodowe, karabińczyki, pętle, czekan, raki, kask, odpowiedni śpiwór (najlepiej puchowy), kuchenkę gazową, detektor lawinowy, odpowiednie buty i odzież, a także wiele innych ważnych akcesoriów takich jak np. dobry termos, latarkę czołową czy scyzoryk. Dopiero po skompletowaniu wszystkich rzeczy można myśleć o sukcesie. Nie trudno zauważyć, że sprzętu jest cała masa, a jego wartość w sumie może osiągnąć kwotę rzędu od kilku do kilkunastu tysięcy złotych na osobę. Dlatego też postanowiliśmy odłożyć nasz wyjazd w czasie.

Pozostała jednak pewna wyrwa w górskich planach, którą koniecznie trzeba było czymś załatać. Musieliśmy wybrać cel będący realnym wyzwaniem dającym możliwość rozwoju umiejętności górskich, a jednocześnie na tyle wysokim i wymagającym żeby zbliżyć swoje wyobrażenie o szczytach sięgających blisko 4000 m.n.p.m. by móc później zaatakować dach Europy. Traf padł na Grossglockner 3798 m.n.p.m. najwyższą górę Austrii i Wysokich Taurów znajdujących się w Alpach Wschodnich. Szczyt, który naszym zdaniem dawał idealną szansę sprawdzenia się w różnych warunkach górskiej wspinaczki, ponieważ trasa wiodąca na szczyt wymaga zarówno umiejętności poruszania się po lodowcu, wspinaczki, budowania stanowisk asekuracyjnych, rozbijania namiotów na platformach śnieżnych czy poręczowania, czyli wszystko to co potencjalnie może spotkać alpinistów na zboczach Mont Blanc.
Grossglockner 3798 m.n.p.m. - początek drogi z parkingu przy Lucknerhaus 1948 m.n.p.m.
Grossglockner to jeden z 250 trzytysięczników alpejskich leżący w grupie górskiej Glockner, jednak pod względem wybitności (MDW: 2423m) ustępuje tylko najwyższej górze starego kontynentu spośród wszystkich cztero i trzytysięczników znajdującym się na jego terenie. Stopień trudności najłatwiejszej drogi na szczyt oznacza się na PD+ (fr. peu difficile – nieco trudno). Najwyższy wierzchołek Austrii został zdobyty po raz pierwszy 28 lipca 1800r.

Pośród alpinistów istnieje spór o to, który szczyt powinien być faktycznie uznawany za najwyższy na kontynencie europejskim. Tradycjonaliści są zdania, że jest to Mont Blanc 4810m.n.p.m., jednak niektóre źródła (w tym Messner) różniące się przyjętą granicą pomiędzy Europą, a Azją (inną niż wyznaczoną przez Międzynarodową Unię Geograficzną) wskazują Elbrus 5642m.n.p.m. jako ten najwyższy. Spór toczy się od lat i nie wydaje się, aby w najbliższym czasie wskazano jedną właściwą odpowiedź godzącą obie strony. Nie mając ochoty na dywagacje, spory i rozważania, postanowiliśmy zdobyć je oba i w ten sposób powstał nasz pomysł na cykl. Grossglockner na przetarcie, Mont Blanc dla prestiżu i wyższy o ok. 800m Elbrus dla pewności, że na naszej liście szczytów górskich znajduje się ten naj.

Mont Blanc potocznie nazywany jest Dachem Europy, jego masyw położony jest po obu stronach granicy dzielącej Francję i Włochy, natomiast jego główny wierzchołek leży na terytorium Francji. Szczyt został zdobyty po raz pierwszy 8 sierpnia 1786r., czyli 14 lat wcześniej niż Grossglockner. Elbrus z kolei to najwyższy szczyt Rosji i Kaukazu, leży tuż przy granicy z Gruzją i według przyjętych granic przez MUG leży poza Europą. Nie zmienia to jednak faktu, że zaliczany jest (razem z Mont Blanc) do Korony Gór Ziemi tuż obok Masywu Vinsona 4892m.n.p.m. (Antarktyda), Góry Kościuszki 2230m.n.p.m. (Australia), Kilimandżaro 5895m.n.p.m. (Afryka), McKinley 6195m.n.p.m., (Ameryka Północna), Aconcagua 6960m.n.p.m. (Ameryka Południowa) i Mount Everest 8850m.n.p.m. (Azja).

Mieliśmy w głowach pewien zarys, który wymagał od nas czegoś więcej niż tylko trwanie w strefie marzeń i fantazji. Postanowiliśmy działać. Pierwsze skrzypce przypadły mi niejako z urzędu, ponieważ Radek z natury woli być pewnego rodzaju wsparciem lub używając żargonu piłkarskiego pomocnikiem mogącym przydać się zarówno w linii ataku jak i w obronie. Zaproponowałem, aby nasz cykl nazwać Grossglockner – Mont Blanc – Elbrus, gdyż właśnie w takiej kolejności miałyby przypaść nasze wyjazdy. Najwyższy szczyt Austrii zaplanowałem na połowę 2012, a kolejne na 2013 i 2014. Czułem pełną akceptację ze strony Radka, więc mogliśmy rozpocząć działania związane z organizacją i promocją naszego pierwszego elementu z potrójnej układanki.
Naszywka naszego górskiego projektu. Projekt: Michał Mroczek. Wykonanie: www.haftdeko.pl 

Początek przygotowań był bardzo wymagającym etapem, zważywszy na to, że od cyklu chcieliśmy czegoś więcej niż tylko wejścia na trzy górskie wierzchołki. Miało być to doświadczenie swoim rozmachem zbliżone do wyjazdów himalajskich , gdzie poza samą drogą na szczyt ogromną część czasu poświęca się na kwestie logistyczne, pozyskiwanie funduszy, sponsorów czy patronów medialnych. Wiedzieliśmy, że realizacja takiego planu da nam możliwość rozwoju na wielu płaszczyznach. Poza umiejętnościami górskimi mieliśmy szansę rozwoju umiejętności organizatorskich, logistycznych, planistycznych, a nawet redaktorskich.

Pierwszego marca pojawiła się nasza strona na facebooku. Nie mieliśmy jeszcze w pełni skompletowanego zespołu, jednak nie przeszkodziło nam to w podejmowaniu pierwszych decyzji. Rozpoczęliśmy od poszukiwań sponsorów i patronów medialnych. Wiedziałem, że zainteresowanie sponsorów jest po części wynikiem zaplecza medialnego, więc na samym początku postanowiłem szukać wśród znajomych lub zaprzyjaźnionych mi osób. Skonstruowałem ofertę partnerską zawierającą podstawowe informacje dotyczące naszych planów górskich i spisałem listę „bliskich” mi mediów. Okazało się, że lista nie jest zabójczo długa, więc liczyłem na dobrą wolę swoich potencjalnych partnerów.

Partnerzy naszej wyprawy na Grossglocknera
W latach 2007-2010 byłem studentem Uniwersytetu Opolskiego, gdzie przez niemal dwa lata pełniłem funkcję Zastępcy Przewodniczącego Zarządu Samorządu Studenckiego. W tym czasie miałem okazję współpracować z wieloma kreatywnymi osobami otwartymi na wszelką działalność społeczną, kulturalną czy akademicką, a także na projekty nieszablonowe. Takim projektem był nasz cykl. Wraz z zakończeniem studiów na UO przyszedł czas końca kadencji samorządu. Nowym przewodniczącym został mój bardzo dobry kolega Krzysiek Ciecióra. Krzysiek jeszcze we wcześniejszych latach był prezenterem w Radio Sygnałach działających na naszym uniwersytecie, więc furtka była częściowo otwarta.

Po wstępnych rozmowach z Kaktusem wiedziałem już, że Radio Sygnały są wstępnie zainteresowane współpracą z nami, jednak pozostała jeszcze kwestia szczegółów, które trzeba było dopiąć z naczelnym – Leszkiem Bilem. Pomysłów na współpracę było wiele, jednak skupiliśmy się głównie na ewentualnych artykułach i audycjach radiowych. Wynikiem rozmowy był fakt, że na naszym koncie właśnie pojawił się pierwszy patron medialny z prawdziwego zdarzenia. 

Kolejnym krokiem, który wykonałem było skontaktowanie się z Przemkiem Spaczkiem, szefem Promocji Hufca ZHP Nysa, który bez problemów postanowił pomóc nam na tyle na ile tylko będzie mógł. Nam chodziło głównie o promocję i o możliwie duży zasięg odbiorców. Przemek obiecał zamieszczenie informacji o cyklu i bannera na stronach, które administrował.

Naładowany olbrzymią ilością energii postanowiłem pójść za ciosem. Na naszej stronie internetowej widniały już informacje o naszych partnerach, jednak ciągle czułem, że to może nie wystarczyć. Przeredagowałem więc oferty partnerskie i postanowiłem spróbować zaprosić do współpracy portal internetowy I LOVE NYSA słynący z olbrzymiego patriotyzmu lokalnego. I LOVE NYSA to pewien ruch społeczny, którego celem jest między innymi promowanie miasta, a także utożsamianie się z nim niezależnie od tego w jakim miejscu na ziemi ktoś się teraz znajduje. Strona stowarzyszenia cieszy się dużą popularnością wśród mieszkańców Nysy i okolic, a fun page liczy ponad 5000 osób.

Na odpowiedź od szefa I LOVE NYSA Wojciecha Zimmermana nie musiałem długo czekać. Szybko okazało się, że Wojtek to osoba, która bardzo mocno przykładała się do promowania naszej pierwszej wyprawy, a co za tym idzie, również całego cyklu.

Wśród patronów mieliśmy już radio, serwis internetowy i wsparcie ze strony Hufca ZHP Nysa. Do pełnego szczęścia brakowało mi jeszcze wydania papierowego gazety. 
Mapy od Księgarni Podróżnika z Wrocławia

W tym przypadku postawiłem na Nysa 24, bezpłatny dwutygodnik wychodzący na terenie powiatu nyskiego, który dodatkowo posada również serwis informacyjny w Internecie. Po kilku wymianach mailowych z naczelnym Michałem Lewandowskim stanęło na tym, że Nysa 24 dołącza do naszej wyprawy i będzie pisała artykuły zarówno w wydaniach papierowych jak i internetowych.

W międzyczasie rozpoczęliśmy poszukiwania sponsorów. Ponownie sporządziliśmy szkielet oferty sponsorskiej, którą modyfikowaliśmy ze względu na kierunek poszukiwań. Zachęceni dość łatwym i nie mniej przyjemnym sukcesem w obszarze poszukiwań patronów medialnych, postanowiliśmy zadziałać w podobnej konfiguracji. Na początku grono znajomych, a być może coś się urodzi.

Tak też się stało. Pierwszą osobą, która otrzymała od nas propozycję współpracy był Sylwester Pala, właściciel Zakładu Dekarskiego z Kocmyrzowa pod Krakowem. Okazało się, że to była najlepsza decyzja, która otworzyła nam drzwi do dalszych sukcesów w obszarze sponsoringu. Sylwester Pala to osoba stawiająca na rozwój i wyzwanie, szczególnie u ludzi młodych. Bardzo spodobała mu się wizja grupy młodych zapaleńców zdobywających zaśnieżone szczyty, dlatego też postanowił dołączyć się do wyprawy. Dzięki jego uprzejmości zostaliśmy zaopatrzeni w część sprzętu alpinistycznego, niezbędnego do górskich wojaży.

Zakład Dekarski Sylwester Pala został założony w 1994 r. Od samego początku istnienia zakładu stawiano na kształcenie pracowników oraz na jakość wykonywanych prac. Pracownicy posiadają najwyższe umiejętności dekarskie potwierdzone dyplomami mistrzowskimi. Zakład posiada również certyfikat Blacharza Jakości RHEINZINK w stopniu trzech gwiazdek. Piszę o tym, ponieważ miało to duże znaczenie dla dalszych losów naszej wyprawy.
Z flagą Zakładu Dekarskiego Sylwester Pala

Pół godziny po rozmowie telefonicznej z Sylwestrem Palą odbieram telefon. W słuchawce słyszę ponownie jego głos i przez chwilę zastanawiam się, czy może nie chce jednak zrezygnować. Ale nie, nie chciał zrezygnować, a ku mojemu wielkiemu zdziwieniu okazało się, że poza wsparciem materialnym naszej wyprawy, postanowił wesprzeć nas w poszukiwaniu kolejnych sponsorów. Trzydzieści minut potrzebował na to, aby skontaktować się z Igorem Pilutkiewiczem z RHEINZNIK Polska, którego zainspirował naszym cyklem. Od tego momentu wszystko leżało w rękach moich i Igora.

Szybko okazało się, że Igor Pilutkiewicz to równie duży pasjonata nieszablonowych, innowacyjnych i kreatywnych rozwiązań. Nic w zasadzie dziwnego, gdyż na co dzień obraca się wokół architektów i wykonawców wykonujących często niecodzienne zlecenia. Po kilku telefonach, mailach i spotkaniach okazało się, że współpraca z RHEINZINK będzie czymś więcej niż tylko sponsoringiem. 

Mógłbym śmiało powiedzieć, że cykl stał się pewną częścią RHEINZINKowego  życia. Wspólna polityka, prowadzenie strony, narady i podejmowanie decyzji. Było to po części spowodowane objęciem tytularnym naszych wypraw, które zmieniły nazwę na RHEINZINK Grossglockner Expedition, RHEINZINK Mont Blanc Expedition i RHEINZINK Elbrus Expedition. RHEINZINK to międzynarodowa firma zajmująca się produkowaniem najwyższej jakości blachy cynkowo-tytanowej stosowanej na dachy, elewacje, obróbki i odwodnienia. Firma zrzesza pasjonatów swojej pracy: architektów, świadomych inwestorów oraz fachowych wykonawców. 

Starania Igora Pilutkiewicza doprowadziły do pozyskania kolejnego międzynarodowego sponsora, firmy STUBAI. Dla jednych jest to znany producent najwyższej jakości narzędzi do prac blacharskich (nożyc, zaciskaczy, szczypców, młotków itd.), dla drugich jest to dobra marka, pod którą kryje się topowy sprzęt wspinaczkowy. My po części należymy do tych drugich. W międzyczasie dołączył do nas ostatni patron medialny, największy miesięcznik branżowy DACHY.

Sprzęt alpinistyczny mieliśmy już prawie skompletowany, pozostały więc kwestie organizacyjne, w tym skompletowanie ostatecznego zespołu wyprawowego. Pierwotny plan zakładał zespół składający się z czterech uczestników wspinających się i Marty Piskorek jako osoby wspomagającej działania organizacyjno-promocyjne. Początkowo brałem pod uwagę Radka Zadykowicza, Adama Leksowskiego i Michała Lewandowicza. Przez długi czas utrzymywała się ta koncepcja, jednak w pewnym momencie wyjazd Michała Lewandowicza stanął pod znakiem zapytania, a na jego miejsce wskoczyła Anna Tkaczuk. Niedługo przed wyjazdem okazało się, że Michał może jechać, a Adam jest w stanie użyczyć swojego siedmioosobowego samochodu. Mając wolne miejsce w samochodzie, postanowiliśmy zabrać ze sobą również Sławomira Zielińskiego. Na tym stanęło. Z pierwotnego górskiego czteroosobowego zespołu, stworzyliśmy zespół sześcioosobowy.

W trakcie kompletowania zespołu udało nam się pozyskać kolejnych sponsorów, którzy postanowili wspierać nasze przedsięwzięcie. Były to takie firmy jak Velux, Decathlon, ITEQ Wawrowski Norbert, Księgarnia Podróżnika z Wrocławia i webhost.pl.
Szkolenie z autoasekuracji prowadzone przez Adama

Przed wyjazdem postanowiliśmy się spotkać i zorganizować wewnętrzne szkolenie z zakresu ratownictwa górskiego i poruszania się po lodowcu. Nie było to łatwe przedsięwzięcie, bo choć większość z nas pochodziła z Nysy to na co dzień zamieszkiwaliśmy w miastach oddzielonych od siebie nie rzadko o kilkaset kilometrów. Radek Zadykowicz pochodzi z Wałbrzycha, tam się urodził i wychowywał. Obecnie pracuje i mieszka w Lubinie. Adam Leksowski pochodzi z Nysy, lecz pracuje i mieszka we Wrocławiu, podobnie jak Sławek Zieliński. Anna Tkaczuk mieszka w Opolu, a Michał Lewandowicz w Nysie. Ja również pochodzę z Nysy, pięknie położonego miasta niedaleko granicy z Republiką Czeską, lecz chwilowo zamieszkuję wraz z Martą Piskorek stolicę naszego kraju.

Mimo trudności udało nam się ustalić dwa terminy szkoleń. Pierwsze z nich odbyło się 29.04.2012 r. o godz. 09:00. Spotkaliśmy się na nyskich fortach w celu odbycia pierwszego wewnętrznego szkolenia z autoasekuracji i ratownictwa górskiego. Zagadnienia, które poruszaliśmy skupiały się między innymi w obrębie takich tematów jak regulacja i dobór sprzętu, techniki linowe, budowa stanowisk asekuracyjnych, prusikowanie, ratownictwo lodowe, korzystanie z przyrządów lawinowych (detektory lawinowe, sondy i łopaty). Drugie szkolenie miało miejsce 20.05.2012 r. o godz. 08:15. Spotkaliśmy się w tym samym miejscu i tym razem skupiliśmy się przede wszystkim na sytuacjach kryzysowych, wyciąganiu poszkodowanego ze szczelin lodowych oraz przeprowadziliśmy kilka symulacji. Przy okazji powtórzyliśmy techniki linowe i budowę stanowisk.

Tymczasem na naszej stronie internetowej pojawiało się coraz więcej fanów trzymających kciuki za powodzenie całej akcji. To właśnie dla nich zorganizowaliśmy dwa konkursy z nagrodami. Pierwszy konkurs dotyczył obiektów architektonicznych znajdujących się w obszarach górskich. Po udzieleniu poprawnej odpowiedzi na jedno z pięciu pytań, można było zainkasować firmowego pendrivea RHEINZINK i nagrody niespodzianki dla najlepszych. Drugi z konkursów miał na celu wyłonienie hasła wyprawy, które znalazło się na naszych koszulkach. Zwyciężczynią okazała się Martyna z Uniwersytetu Warszawskiego, której hasło brzmiało SKY’S THE LIMIT.

Im mniej czasu zostawało do wyjazdu, tym bardziej aktywni byli nasi partnerzy medialni, którzy raz za razem publikowali artykuły dotyczące naszego wejścia na najwyższy szczyt Wysokich Taurów. Tydzień przed wyprawą wszystko było prawie przygotowane na przysłowiowy ostatni guzik. Pozostało nam tylko monitorowanie prognozy pogody, która jak się okazało nie była dla nas łaskawa.

Pierwotny plan zakładał wyjazd z Wrocławia z 6 na 7 czerwca, następnie wyjście z parkingu pod Lucknerhaus (1948 m.n.p.m.) i dojście do Studlhutte (2802 m.n.p.m.). W planach był nocleg właśnie pod tym schroniskiem, a następnego dnia 8.06 wyjście w kierunku schroniska Erzherzog Johan Hutte (3451 m.n.p.m.), gdzie mieliśmy spędzić drugą noc. W sobotę 9 czerwca mieliśmy zaatakować szczyt, by w niedzielę powrócić do Polski. W schemacie wyglądałoby to mniej więcej tak:  
‎[dojazd] Wrocław - Lucknerhaus (1948); [czwartek] Lucknerhaus - Studlhutte (2802); [piątek] Studlhutte - Erzherzog Johann Hutte (3451) ***atak szczytowy dla chętnych*** (3798); [sobota] Erzherzog Johann Hutte - Grossglockner (3798) - zejście; [niedziela] powrót do Polski
Tak odliczaliśmy dni do naszego wyjazdu

Kilka dni przed naszym przyjazdem w Alpach spadło kilkadziesiąt centymetrów świeżego śniegu, a prognozy zapowiadały kolejny opad. W planowanym terminie pojawiło się jednak małe okno pogodowe, które mogłoby zostać przez nas wykorzystane. Aby tak się stało nasza trasa musiała ulec zmianie. Odcinek, który planowaliśmy przejść w 4 dni, musielibyśmy pokonać w 2 dni. Trasa po modyfikacji wyglądała następująco:
‎[dojazd] Wrocław - Lucknerhaus (1948); [czwartek] Lucknerhaus - - Erzherzog Johann Hutte (3451) [piątek] Erzherzog Johann Hutte - Grossglockner (3798) - zejście; [sobota] powrót do Polski

Podczas planowania trasy staraliśmy się robić pewne wykresy ułatwiające nam zobrazowanie aktualnie panujących warunków i szans na powodzenie. Poniżej prezentuję jeden z nich. Nie pozostało nam nic innego jak spróbować. Wybraliśmy opcję drugą, zaznaczoną na żółto.

Przed samym wyjazdem Radek Zadykowicz zajął się ostatnimi zakupami, a pozostała część zespołu szykowała się mentalnie na wyzwanie jakie niewątpliwie przed nami stanęło.


Była środa, kiedy obudziłem się z samego rana, aby dotrzeć z Warszawy do Wrocławia, gdzie mieliśmy punkt zbiorczy. Spakowałem ostatnie rzeczy i udałem się tramwajem nr 10 na Dworzec Centralny, skąd odjeżdżał mój pociąg TLK relacji Białystok – Wrocław Główny. Podczas podróży do stolicy Dolnego Śląska nie myślałem o niczym innym, aniżeli o tym czy wszystko na pewno zabrałem i czy prognozowane okno pogodowe utrzyma się jeszcze przez kilka dni. Kiedy dojechałem do stacji Wrocław Główny, gdzie spotkałem się z Radkiem Zadykowiczem musiałem jeszcze załatwić kilka drobnych rzeczy, po czym udaliśmy się wspólnie, samochodem Radka na miejsce zbiórki.

W mieszkaniu czekał już na nas Sławek, a chwilę później pojawił się Adam. Kilka minut po 18 jesteśmy już wszyscy razem. Okazało się jednak, że oprócz naszej ekipy, jedzie jeszcze jedna, osobna, zaprzyjaźniona z Adamem. Byli to członkowie SpeleoClubu Wrocław, który również wspierał naszą wyprawę. Było nas w sumie 10 osób w dwóch samochodach. Nasza szóstka jechała samochodem Adama, a czwórka ze SpeleoClubu Wrocław samochodem Tofika.
Gotowi do podróży
Początkowo ekipy miały być oddzielne, jednak szybko okazało się, że zostaliśmy na siebie „skazani”. Z Wrocławia wyjechaliśmy z małym opóźnieniem, a za sterami naszej „turbiny” zasiadł Adam, który znał swój samochód najlepiej. Jednak w planach były zmiany kierowców, a na nasze szczęście każdy posiadał prawo jazdy, więc nie było z tym problemu.

Po przejechaniu kilkuset kilometrów z samochodem zaczęły dziać się złe rzeczy, a przy mniejszych i większych wzniesieniach tracił całkiem na mocy co w perspektywie podjazdu do podnóża Grossglocknera stawało się niepokojące. Około 50 km przed celem nasz samochód odmówił posłuszeństwa i utknęliśmy na parkingu zaraz przed płatnym tunelem. Ekipa ze SpeleoClubu była już pod Lucknerhaus, kiedy byliśmy zmuszeni poprosić ich o pomoc w przedostaniu się do Kals. Czekając na transport atmosfera w zespole zaczęła się nieco zagęszczać, choć uważam, że niepotrzebnie.
Przepak sprzętu z jednego samochodu do drugiego
Czas nas naglił i wszyscy wiedzieliśmy, że nie możemy go tracić, bo na wejście i ewentualny sukces zostało już tylko kilkadziesiąt godzin. Z drugiej strony niczyja w tym wina, że turbina naszego diesla odmówiła współpracy. Nie pozostało nam nic innego jak czekać i w miarę sprawnie zorganizować przerzut zarówno nas jak i sprzętu. Zanim przyjechał Tofik wszystko było już przygotowane. Zabraliśmy tylko najpotrzebniejsze rzeczy z i tak już wyselekcjonowanych akcesoriów. Aby przerzucić w sumie 7 osób potrzebowaliśmy dwóch transportów. Tam i z powrotem, tam i z powrotem, w sumie ponad 200km po górskich drogach. Aby zaoszczędzić na czasie postanowiliśmy, że pierwszym transportem pojedzie Anna, Michał, Tofik i ja. Zaraz po dojechaniu wyszliśmy już w kierunku Studlhute, gdzie mieliśmy poczekać na grupę pościgową, czyli Radka, Adama i Sławka.

Na parkingu pod Lucknerhaus przywitało nas słońce i piękny widok na odsłonięty szczyt Grossglocknera. Szlak, który prowadzi do Lucknerhutte, a następnie do Studlhutte jest bardzo przyjemny i można go pokonać w 3-4 godziny z dużym plecakiem. Zespół pościgowy pokonał tą trasę w 2godziny i 20 minut. Zrobiło to olbrzymie wrażenie na nas wszystkich.


Parking przy Luckner-Haus

Odpoczynek przy schronisku Lucknerhutte 2241 m.n.p.m.
Ostatnia prosta do schroniska Studlutte
Odpoczynek w drodze do Studlhutte
Z flagą RHEINZINK przy Studlhutte
Rzeźba drapieżnego ptaka przy Studlhutte

Odpoczynek przy Studlutte 2803 m.n.p.m.
W kierunku lodowca
Droga na lodowcu Ködnitzkees

Pod schroniskiem zrobiliśmy mały odpoczynek połączony z gotowaniem. Naszym celem było dojście tego dnia do schroniska Erzherzog-Johann-Huette mieszczącego się na wysokości 3454 m.n.p.m., czyli przed nami był jeszcze lodowiec Ködnitzkees i grań. Im wyżej podchodziliśmy tym dysponowaliśmy mniejszymi pokładami sił, a nieprzespana noc coraz bardziej dawała się we znaki wszystkim członkom zespołu. Dochodząc do lodowca założyliśmy rakiety śnieżne, aby zminimalizować zapadanie się po kolana w śniegu. Przed samym lodowcem powiązaliśmy się linami i z wielką uwagą podążaliśmy do góry wśród coraz bardziej gęstej mgły utworzonej poprzez niski pułap chmur. Trasa przez lodowiec wlekła się w nieskończoność, co coraz bardziej odczuwali poszczególni członkowie. Po przejściu lodowca weszliśmy rozpoczynająca się granią na płat śnieżny zawieszony ponad lodowcem, na którym rozbiliśmy bazę namiotową, ponieważ ludzie ze SpeleoClubu byli już mocno wymęczeni, a dodatkowo Sławkowi zaczęły się odzywać dolegliwości choroby wysokościowej. Nasza baza stanęła ok. 40 minut drogi granią pod schroniskiem. Pogoda mocno się pogorszyła, a nam przyszło spędzić noc w namiotach na śniegu.


Rozbijanie obozu nad lodowcem Ködnitzkees
Obóz nad lodowcem Ködnitzkees
Adam i Radek okopują namiot
Następnego dnia, w piątek okazało się, że wyjście Sławka na szczyt nie jest wskazane. Nasz atak szczytowy rozpoczął się z opóźnieniem, bo dopiero o godzinie 7:00. Okno pogodowe kończyło się w szybkim tempie. Na własnych skórach mogliśmy tego doświadczyć jak wiatr przybierał na prędkości, a widoczność z kroku na krok stawała się coraz słabsza. Do schroniska doszliśmy w 40 minut. Na najwyższym szczycie Austrii – Grossglockner 3798m. n.p.m. zameldowaliśmy się po godzinie 10. Słabe warunki atmosferyczne uniemożliwiły nam spektakularnych sesji zdjęciowych i bardzo szybko przegoniły nas ze szczytu. Dochodząc do bazy namiotowej na wysokości 3400 m. n.p.m. złapał nas deszcz, którego natężenie przybierało z sekundy na sekundę.


Ostatnia prosta prowadząca na grań szczytową
Przełęcz Glocknerscharte pomiędzy Grossglocknerem, a Klainglocknerem
Radek i ja na ostatniej prostej do szczytu
Pamiątkowe zdjęcie ze szczytu z flagą naszego strategicznego sponsora

Zorganizowaliśmy szybką akcję składania namiotów i skierowaliśmy się w dół. Opuszczaliśmy górę w strugach deszczu, a po oknie pogodowym nie było już śladu. Przemoknięci podążaliśmy we mgle „na azymut”, aby jak najszybciej zejść do Lucknerhaus.

Na wysokości 2500 m. n.p.m. przestało padać, a my pozwoliliśmy sobie na nutkę szaleństwa i uskuteczniliśmy tyłkozjazdy na w miarę bezpiecznych płatach śnieżnych. Na koniec zawitaliśmy w Lucknerhutte, aby wznieść toast za sukces naszej wyprawy. Było piwo, szarlotka, fanta i kawa. Dla każdego coś innego. W pełni oddaliśmy się rozkoszy smaków, których tak bardzo brakowało na górze.

Ostatecznie okazało się, że samochód odpoczął i jako tako powoli dojechaliśmy bez większych przygód do Polski.

Jeszcze raz dziękuję wszystkim sponsorom, patronom i partnerom wspierającym naszą wyprawę, a byli nimi:
- Zakład Dekarski Sylwester Pala z Kocmyrzowa
- RHEINZINK
- Stubai
- Decathlon
- VELUX
- ITEQ Wawrowski Norbert
- Księgarnia Podróżnika z Wrocławia
- webhost.pl
- GOPR Grupa Jurajska
- SpeleoClub Wrocław
- Hufiec ZHP Nysa
- I LOVE NYSA
- Nysa 24
- DACHY
- Radio Sygnały

W szczególności podziękowania kieruję do Sylwestra Pali i Igora Pilutkiewicza, których wkład w sukces naszej wyprawy jest nieoceniony – DZIĘKUJĘ!

2 komentarze:

  1. Uuu, pogodę faktycznie mieliście kiepską, ale biwak na takiej wysokości na pewno był ciekawym doświadczeniem. Pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Już wiesz, dlaczego tak bardzo zazdrościłem Ci Twoich zdjęć :) Niebo, a ziemia. Chociaż na Mont Blanc miałem dużo gorsze warunki... . Nie mam za bardzo szczęścia do dobrej pogody w górach XD

      Usuń