W Alpy Julijskie pierwszy raz wybrałem się na przełomie września i października w 2011 roku. Pamiętam, że do tego wyjazdu szykowałem się dwa miesiące: czytałem artykuły, wyznaczałem trasy, którymi planowałem chodzić oraz analizowałem prognozę pogody.
Ta ostatnia czynność zapadła mi najbardziej w pamięci, ponieważ z dwumiesięcznej analizy wynikało jedno: warunki mogą być już wczesnozimowe. W plecaku musiało znaleźć się zatem miejsce na raki, czekan i zimowe ubrania. Prognoza okazała się jedną wielką klapą i na nasze szczęście pogoda była wyśmienita, podobno najlepsza od 20 lat w tym okresie.
Do wyjazdu w Julijskie zainspirował mnie dr Puczyłowski, który prowadził jeden z przedmiotów na moim czwartym roku studiów - logikę. W wielu przykładowych zdaniach logicznych przewijały się terminy bezpośrednio związane z tymi górami, np. Triglav, najwyższy szczyt Słowenii. Pojęcia te tak często pojawiały się na moich zajęciach, że w końcu pomyślałem sobie - muszę tam pojechać.
Przemierzając górskie szlaki i via ferraty poznałem Alpy Julijskie jako góry wyludnione, majestatyczne i jedyne w swoim rodzaju o niespotykanym, wpadającym w biel odcieniu. Bywało, że przez cały dzień wędrówki na szlaku spotykałem jedną osobę, a na szczytach, które zdobywałem nie meldował się nikt od dwóch tygodni (zgodnie z książeczką wejść pozostawioną w skrzynce na szczycie). Dzięki temu miałem poczucie totalnej symbiozy z otaczającą mnie przyrodą.
No i na koniec Triglav. Najwyższy szczyt Słowenii, który nazywany jest przez miejscowych Bogogórą. Jedna z tradycji głosi, że prawdziwym mężczyzną staje się ten, który zdobędzie szczyt, dlatego też góra ta jest celem wielu osób, jednak nie można tego w żaden sposób porównać z liczbą osób wchodzących na Rysy. Pojęcie "wielu" w tych dwóch przypadkach znacznie się różni. A jak bardzo? Polecam przekonać się osobiście.
W kolejnym wpisie opiszę kilka ciekawych tras, w tym m.in. wejście na Triglav.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz