Michał Mroczek

środa, 28 sierpnia 2013

Magia Alp Julijskich

























W Alpy Julijskie pierwszy raz wybrałem się na przełomie września i października w 2011 roku. Pamiętam, że do tego wyjazdu szykowałem się dwa miesiące: czytałem artykuły, wyznaczałem trasy, którymi planowałem chodzić oraz analizowałem prognozę pogody. 


Ta ostatnia czynność zapadła mi najbardziej w pamięci, ponieważ z dwumiesięcznej analizy wynikało jedno: warunki mogą być już wczesnozimowe. W plecaku musiało znaleźć się zatem miejsce na raki, czekan i zimowe ubrania. Prognoza okazała się jedną wielką klapą i na nasze szczęście pogoda była wyśmienita, podobno najlepsza od 20 lat w tym okresie.


Do wyjazdu w Julijskie zainspirował mnie dr Puczyłowski, który prowadził jeden z przedmiotów na moim czwartym roku studiów - logikę. W wielu przykładowych zdaniach logicznych przewijały się terminy bezpośrednio związane z tymi górami, np. Triglav, najwyższy szczyt Słowenii. Pojęcia te tak często pojawiały się na moich zajęciach, że w końcu pomyślałem sobie - muszę tam pojechać.

Tak też się stało, klamka zapadła, a kości zostały rzucone. Wylądowałem w sercu słoweńskich gór, w miejscowości Kranjska Gora. Ta mieścina w niczym nie przypomina naszego przeludnionego Zakopanego. To niewielka miejscowość, w której znaleźć można wszystko to co do życia potrzebne i jeszcze więcej. Jest tam poczta, sklepy spożywcze, bezpłatne parkingi, dobre restauracje, a przede wszystkim piękne widoki na otaczające góry. Jednym słowem to miejsce jest dobrą miejscówką na wypad. Jeżeli tam będziecie to koniecznie musicie podjechać nad jeziorko Jasna, w kierunku Trenty, gdzie przy brzegu stoi symbol Kranjskiej Gory, pomnik kozicy górskiej. Poza tym to miejsce jest naprawdę urokliwe.

Przemierzając górskie szlaki i via ferraty poznałem Alpy Julijskie jako góry wyludnione, majestatyczne i jedyne w swoim rodzaju o niespotykanym, wpadającym w biel odcieniu. Bywało, że przez cały dzień wędrówki na szlaku spotykałem jedną osobę, a na szczytach, które zdobywałem nie meldował się nikt od dwóch tygodni (zgodnie z książeczką wejść pozostawioną w skrzynce na szczycie). Dzięki temu miałem poczucie totalnej symbiozy z otaczającą mnie przyrodą.

Dzięki swojej barwie, góry te z daleka wyglądają tak, jakby przez cały rok były pokryte śniegiem, lecz gdy podjedzie się bliżej, można dostrzec, że to tylko pięknie wyglądająca gra świateł. Sam dałem się nabrać w tym roku, wracając z Bibione w kierunku granicy włosko - słoweńskiej. Przez kilkadziesiąt kilometrów zastanawiałem się jakie góry są przed nami z takimi lodowcami... . Za daleko do Alp austriackich... . Po godzinie jazdy doszło do mnie, że zostałem oszukany przez naturę. Lodowców nie było.

Poza tym, że w górach tych jest zdecydowanie mniej ludzi niż w Tatrach, kolejnym atutem jest fakt, że można tam korzystać z bezpłatnych schronów ulokowanych w wyższych partiach gór. Z zewnątrz miejsca te nie wyglądają zachęcająco, lecz kiedy tylko wejdzie się do środka, oczy wychodzą z niedowierzania. W środku znajdują się zazwyczaj łóżka z materacami i kocami, stolik, krzesła, a w niektórych piecyki, w których można rozpalić ogień. Wszystko zachowane w jak najlepszym porządku. Ludzie, którzy tam nocują wzajemnie dbają o dobry stan czystości, ponieważ nikt nie wie, kto i kiedy będzie musiał spędzić tam noc. Poza tym, w powietrzu czuć również inną mentalność wzajemnego poczucia odpowiedzialności za dobry stan owych schronów.

No i na koniec Triglav. Najwyższy szczyt Słowenii, który nazywany jest przez miejscowych Bogogórą. Jedna z tradycji głosi, że prawdziwym mężczyzną staje się ten, który zdobędzie szczyt, dlatego też góra ta jest celem wielu osób, jednak nie można tego w żaden sposób porównać z liczbą osób wchodzących na Rysy. Pojęcie "wielu" w tych dwóch przypadkach znacznie się różni. A jak bardzo? Polecam przekonać się osobiście.

W kolejnym wpisie opiszę kilka ciekawych tras, w tym m.in. wejście na Triglav.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz